Niestety dzis znow troche czasu w powietrzu. Pobodka o nieludzkiej porze - o 4-tej rano. Troche ciezko, ale trzebo to dziarsko do przodu. Taxi juz czeka. Targowanie sie o cene, zaczyna byc normalka. Tak tu trzeba!
Wlaczyl sie nam juz bardziej podrozniczy´`mode´`. Codzienne zagadki powoli sie oddalaja - tu zmieniamy waluty, przeliczamy, planujemy, kombinujemy by bezpiecznie bylo, gladko... Quito zegna nas troche niesympatycznie - nasze plecaki sa kontrolowane. Chyba dlatego, ze bylismy tu tylko jeden dzien. Lot o.k. tylko trzeba przedostac sie przez dzika Lime. Wedle przepisow innych wloczykii przeszlismy pierwsze hordy naganiaczy i zalapalismy sie na calkiem niezly uklad - trzecia czesc naganiaczom, kierowcy reszte. Trafil sie niezly, ale kami-kadze. Lepiej miec oczy zamkniete. Zasad ruchu tu nie ma - ten jedzie kto szybszy. Przypomnialy sie tureckie jazdy. Lima szara, zakurzona 8-smio milionowy moloch bez kolorow. Co lepsza hacjenda jest zakratowana i otoczona poteznym plotem z kolcami. Szybko wyjezdzamy z Limy autobusem do Pisco. Przedmiescia Limy trudno opisac - to po prostu budy na szarych piaskowych gorach. Ciagnie sie to kilometrami. Autobus calkiem przyzwoity. My jedyni biali. To tez zmuszeni bylismy ogladac film z serii chinskich dragonow po hiszpansku, sluchajac jednoczesnie salsy z kabiny kierowcy. Dobrze, ze to tylko 3 godz.
Dojechalismy do Parakas po zmroku. Znow szranki przewoznikow. Jakos zlapalismy jednego. Juz nad Oceanem Spokojnym, spokojnie w hotelu. Obiadowo pyszna ryba Chita.
Pozdro
MJ