Juz rutynowe wczesne wstawanie, o 7;30 mamy autobus do Copacabana. To juz Boliwia i miasto nad Titicaca. W autobusie same bialasy. Super. Wybralismy dosc popularna dla bilasow granice. Droga nudna, deszcz pada. Wreszcie granica. W Peru stempelek i do widzenia. Do boliwijskiej musielismy przejsc na piechote. No nie mozna powiedziec, troche to dawna ruska granice przypomina. Pan w drzwiach najwazniejszy na swiecie, urzednik w oczy nie patrzy i bardzo wazny. Ale nie bylo najgorzej. Polako, Polako stempelek i po balu. Niemniej troche widac komune.
Z wymiana pieniedzy to poruta. Ani przelicznikow, ani kursu. Wymieniamy tyko peruwianskie sole. Dalej przeliczniki troche lepsze, ale ciezko sie o kurs dopytac (w Copacabana). ATM chyba celowo nie ma.
Niemniej wszystko nam niesamowicie potanialo. Hotel z widokiem na Titicaca (z goraca woda!) ok. 10 dol (nie ma skrotu dol na tej klawiaturze, az tak nie szanuja Amerykanow).
Pierwsze wrarenie tu w Boliwii lepsze niz ostatnie wioski w Peru. Z Copacabana plyniemy wolno na wyspe Slonca. Podobno to tam sie slonce narodzilo. Widoki bajeczne, przestrzenne, niebotyczne. Samo sie cyka. Znow musielismy pokonac prawie 400 schodow.
Pstragi nas tu trzymaja od rana przy zyciu.
Hola po boliwijsku