Pisze Jarek:
Autobus z La Paz do Uyuni (Boiliwia). Wieczorem na dworcu, jak we mlynie. Luki autobusu zaladowane sa luznymi czesciami samochodowymi, tobolami poroznych i naszymi plecakami. Wreszcie osiagnelismy swoje miejsca.
Juz w autobusie. Po prawej naszej stronie dwoje dzieci. Z tylu Chinczyk z Amerykana i z baranem na reku (chyba go kupili i z nim podrozuja). Nad glowa mamy metalowa skrzynke z metalowymi czesciami. Hej do przodu. Jest juz pozny wieczor. Dziewczynka ma lalke co sie ciagle smieje, chlopczyk gre z melodyjka. W polowie drogi przystanek. Baran robi siku i nie tylko, dzieciak gra melodyjki, lalka sie smieje.
Zaczyna sie droga nieutwardzona, tarka. Jest juz 2-ga w nocy. Podskakujemy przy kazdym wyboju na 4-ry litery, glowa nigdy nie spada w to samo miejsce. Pudelko nad nami grzechocze, ze bebenki pekaja. Z tylu slychac barana lub wlascicielke zygajaca. Znow idzie w ruch papier i sprzatanie. Amerykanin nerwowo zapala papierosa (w autobusie). Chinczyk nie wytrzymuje i otwiera okno. My sie trzesiemy z zimna i mamy drgawki od wybojow. Przed nami lokalny chrapie juz ktoras godzine. To trzeba miec sen. Dotarlismy ok. 7-mej rano, o dziwo, z cala koscia ogonowa. To byl koszmar.
To juz ja.
Jak juz wreszcie dojechalismy zaczyna sie wybor agencji z ktora mamy jechac na 3-rzy dni na boliwijska czesc pustyni Atakama. (jest to ciezki wybor i lepiej zrobic juz wywiad w La Paz, zdarza sie, ze oszukuja). Dlugo nie moglo to trwac, bo zaraz wyruszamy. Skonczylo sie o.k. Jestesmy juz w Land Rowerze, nas gringos 6-scioro, kierowca i kucharka. Ciasno.
Solna pustynia - cos niebotycznego. Bezkres bialej soli (12 tys. km2). Miescowi wydobywaja ja lub robia z niej cegly i potem domy. Wyspa na tym ¨jeziörze¨ to gora skalista porosnieta wiekowymi, ogromnymi kaktusami. Tak sie wloczylismy po tej bialosci, az dotarlismy do wioseczki z hotelem po za rankingiem gwiazdkowym. Ale spalismy jak kamyczki (po tej nocy w trzesiawkowym autobusie).
cdn